Bangkok zwiedzanie utrudnia. To przepotężna metropolia o wielu obliczach, z których najsłynniejsze w ostatnich latach to chyba te z „Kac Vegas w Bangkoku”. Postanowiliśmy poznać z bliska ulicę, przy której spał Leonardo Di Caprio („Niebiańska plaża”) – Khao San Road, przedsionek piekła – Chinatown oraz zaskakująco spokojny Lumpini Park. Nie, nie towarzyszyła nam małpka i nie zrobiliśmy sobie tatuaży. Zęby też są na swoich miejscach. Dzień skończył się nad wyraz spokojnie, jak na najpopularniejszą ostatnio destynację turystyczną na świecie (nie)przystało.
Bangkok zwiedzanie
Tak, to nie jest estetyczne miasto. Zdecydowanie bliżej mu do nieco chaotycznych Aten niż uporządkowanego Monachium. Jednak ma w sobie coś, co przyciąga co roku miliony. Oczywiście jest tym kuchnia, uśmiechnięci ludzie, świątynie, ale nie tylko. Bangkok zwiedzanie siebie naprawdę czasem uprzykrza. Potrafi pokazać, że ma pazur, ale także to „coś”.
Khao San Road
Zaprawieni w boju wiedzieliśmy już gdzie i w jaką łódź wsiąść, aby komfortowo dotrzeć do pierwszego celu, którym była ulica Khao San. Dzień wcześniej przepłynęliśmy znacznie krótszy dystans w ekspresowym tempie płacąc 40 THB /os., dziś jednak skorzystaliśmy ze zwykłego autobusu rzecznego co wydatnie obniżyło koszt do 15 THB /os. Przystań, na której wysiedliśmy, okazała się być targowiskiem pod dachem i – podobnie jak przy Pałacu Królewskim – aby wydostać się na świeże powietrze trzeba było zwiedzić po drodze wszystkie stoiska.
Klucząc uliczkami od przystani Phra Arthit w kierunku Khao San Road spotkaliśmy – a jakże – backpackers’a. Z Polski! Bardzo miły jegomość dokładnie nas poinstruował, jak dojść do naszego celu skrótami. Pewni siebie ruszyliśmy korzystając ze wskazówek, jednak szybko zorientowaliśmy się, że owe „skróty” prowadzą przez okolice raczej dla dorosłych… a byliśmy przecież z sześciolatkiem.
Zaliczyliśmy po drodze (zamknięty z rana) ring thai box, który najbardziej przypadł do gustu Szymkowi trenującemu karate. Wchodząc na Khao San poczuliśmy się jak… na deptaku w Mielnie czy innym Władysławowie. Plastic-fantastic, sklep na sklepie i całkiem pokaźny tłok wszelkiej maści turystów oraz naganiaczy salonów masażu. Czuć, że to lokalizacja żyjąca nocą 🙂
No i jak?
Ulica, z której słynie Bangkok, zrobiła na nas mieszane wrażenie – z jednej strony swojska atmosfera i fantastyczny wręcz shake z dragon fruit, z drugiej rozczarowanie wszechogarniającą tandetą i cenami wyższymi niż w innych częściach miasta. Spodziewaliśmy się ostrego ich zjazdu w dół. Na pewno to pora dnia wpłynęła wydatnie na nasz odbiór tej mekki podróżników, ale mimo to oczekiwaliśmy mocniejszego efektu „wow”. Czy warto tu być? Pewnie tak, ale bez dzieci. Po przebyciu raptem 450 metrów wsiedliśmy do tuk-tuk’a i udaliśmy się do…
Słynne danie Pad Thai serwowane turystom na Khao San Rd. to nie do końca dokładnie ta potrawa. Jak w każdym turystycznym miejscu także tutaj sprzedaje się jej tańszą odmianę bazującą na niskiej jakości smażonym makaronie;
Jeśli potrzebujesz nowego dyplomu z Harvardu, paszportu czy zwykłego polskiego (!) dowodu osobistego to jest to najodpowiedniejsze miejsce – wystarczy zapytać kilku lokalnych sprzedawców, a na pewno trafisz w końcu do właściwego „specjalisty”;
Historia tego miejsca rozpoczęła się ok. 20 lat temu, gdy lokalne władze zaczęły promować Bangkok jako destynację turystyczną; wtedy też część mieszkańców ulicy przekształciła swoje mieszkania w tanie hotele; reszta zbyt długo nie czekała i albo wyprowadziła się w inne części miasta, albo otworzyła własny biznes.
Loha Prasat – tuż obok Wat Saket
Wejście 20 THB /os. Czy warto? No jasne! Co prawda w Bangkoku są setki świątyń (ok. 450), ale ta jest:
- Blisko Khao San Rd. i obok Wat Saket choć nie tak skomunikowana;
- Pozbawiona miliardów turystów, co jest atrakcją samą w sobie;
- Bardzo zadbana i czysta, o co niełatwo;
- Z rozbudowanym zadaszonym dziedzińcem i bezpłatną toaletą;
- Z bardzo przyjemną panoramą miasta ze szczytu wieży;
Dotarcie do niej zajęło nam dosłownie chwilę. W pierwszym momencie byliśmy nieco zbici z tropu, ponieważ naprawdę ciężko było dostrzec turystów. Po Khao San Rd. to było odprężające doświadczenie móc swobodnie kontemplować atmosferę tej świątyni. Skorzystaliśmy z zacienionych krużganków z ławkami, gdzie pozwoliliśmy stopom na chwilę odpoczynku przed wspinaczką spiralnymi drewnianymi schodami 36 metrów wzwyż. Tam, oprócz oczywistej panoramy Bangkoku, czekały na nas… relikwie Buddy. To nie jest aż tak oczywiste, więc zaskoczeni uśmiechaliśmy się jeszcze szerzej. Bangkok zwiedzanie miasta czasem zamienia na ciąg niespodzianek.
Aż złapał nas pierwszy dziś głód… Bangkok zwiedzanie utrudnia głównie komunikacyjnie, ale jedzenie jest zawsze gdzieś obok. Tak było i tym razem – zaopatrzyliśmy się w typowe drugie śniadanie dla naszej wycieczki, a więc kulki mięsno-mięsne z czymś tam jeszcze oraz ciasteczka naleśnikowe z nadzieniem jakimś tam. Wszystko okrasiliśmy czymś w rodzaju ciepłej koli o smaku gumy balonowej w kolorze nieopisywalnym. Ależ to było niezdrowe i pyszne!
Loha Prasat („stalowy zamek”) jest relatywnie nową świątynią (XIXw.), ale jej konstrukcja jest niemal wierną kopią starobuddyjskiej, odnalezionej na Sri Lance.
Nieopodal świątyni znajduje się Amulet Market, na którym można zaopatrzyć się w wykonane z drewna falliczne talizmany (bhalik), bardzo mocno zakorzenione w kulturze tajskiej.
Chinatown
Nie wiem, czy mieliśmy jakieś wyobrażenie Chinatown w Bangkoku ale fakt, że zmierzaliśmy w jego stronę w gigantycznych korkach skutecznie wpłynęło na odbiór tego miejsca. Dotarliśmy po niezmierzonym czasie spędzonym w tuk-tuk’u i od razu wpadliśmy w sam środek piekła. Tutaj dobitnie poznaliśmy przeznaczenie chodników – to po prostu przedłużenie sklepów. Luksusowe zegarki i złoto na witrynach przeplatały się z prażonymi kasztanami, homarami i plastikiem z Chin. Feeria zapachów drażniła nasze nozdrza na każdym kroku. Tumult i hałas nie pozwalały normalnie myśleć, a ruch (a raczej natłok wszystkiego) potrafiły chyba rozmagnesować każdy kompas w głowie podróżnika i skutecznie pozbawić go zmysłu orientacji. Ta dzielnica żyje trójwymiarowo. Czwarty wymiar – czas – jest nieistotny. Tutaj o każdej porze dnia i nocy jest niemal tak samo.
Jeśli uwielbiasz nadmiar bodźców, pokochasz Chinatown w Bangkoku. Do tej pory mam w oczach policjanta sterującego ruchem na jednym ze skrzyżowań. Kompletnie zrezygnowanego ale do końca grającego swoją rolę. Obok leżał omdlały mężczyzna, a nad nim krzątała się ekipa medyczna.
Co było fajne?
Potężne nagromadzenie dóbr wszelakich na relatywnie małej powierzchni oraz fantastyczne wręcz minitargi z warzywami i owocami, z których większości nie znałam nawet ze zdjęć. Był też uniwersalny kokos, a że zachciało nam się pić skusiliśmy się ofertą sklepu „ogólnospożywczego” prowadzonego przez Hinduskę i usiedliśmy w klimatyzowanym wnętrzu. Tak, klimatyzacja w tej szerokości geograficznej to ewidentnie najważniejszy wynalazek człowieka.
Chinatown w Bangkoku jest uznawane za największe na świecie skupisko Chińczyków poza ich ojczystym krajem.
To właśnie w tej dzielnicy rozpoczyna się „Kac Vegas 2”, gdy główni bohaterowie budzą się w pewnym hotelu… który de facto w Chinatown nie istnieje.
Jeszcze o komunikacji
Zbliżał się wieczór. Przeładowani doznaniami postanowiliśmy dać odpocząć oczom i uszom. Ponieważ postanowiliśmy dojść piechotą do głównego dworca kolejowego aby wsiąść tam w metro, męczyliśmy nasze zmysły jeszcze jakiś czas przemierzając ulice Bangkoku. Ulice jak ulice – po kilku dniach taka intensywność komunikacji wszelakiej nie robiła na nas już wrażenia, ale wryło nas dosłownie w ziemię widząc karetkę walczącą z korkami. Zmierzała w tym samym kierunku co my z tą różnicą… że byliśmy znacznie szybsi na własnych nogach. Auta stały jak przyklejone do asfaltu. Nie widzieliśmy, aby jakiekolwiek ruszyło się z miejsca przez 10 minut. Na drugim końcu szali – metro. Szklane ściany „antysamobójcze”, idealna dokładność jazdy z rozkładem, strzałki kierujące ruchem osób wsiadających i wysiadających oraz klima. Zabójcza.
Bangkok zwiedzanie – Lumpini Park
Jadąc metrem do Lumpini Park widzieliśmy w oczach zieloną oazę niczym Central Park w Nowym Jorku. Pan Haart bywał w nim, więc tym bardziej był ciekawy azjatyckiego odpowiednika… i nie zawiódł się. No, może częściowo jednak tak 🙂 To miejsce skrojone pod imprezy na świeżym powietrzu, z placami zabaw, długimi ścieżkami dla biegaczy, wydzieloną strefą dla zamkniętych imprez i obszernym stawem z kaczkami i łabędziami, po którym można pływać łódkami. Z fantastyczną panoramą wieżowców, dużym wyborem jedzenia z food truck’ów, ale z drugiej strony zaśmiecone i głośne.
Lumpini Park z pewnością nie jest idealnym miejscem na piknik, ale w świecie otaczającego betonu to prawdziwa perła Bangkoku. Warto ją obejrzeć i dać szansę tajskiemu wyobrażeniu odpoczynku w mieście.
Odnieśliśmy wrażenie, że cały tłum z Chinatown przeniósł się z nami do parku. I tak w rzeczy samej było. Trafiliśmy na event transmitowany przez telewizję, na którym występował tajski Minister Kultury! Kilka wozów transmisyjnych, kamery, ale także dość pokaźna liczba żołnierzy, ochroniarzy i czarnych, rządowych aut. To był Festiwal Tajskiej Sztuki Filmowej. Tuż obok trwał w najlepsze festyn, gdzie mogliśmy skosztować (odpłatnie) regionalnych potraw czy wziąć udział w spektaklu naprędce zorganizowanym na dość spartańskiej scenie – Lumpini Park tętnił życiem. Także dlatego, że był pełny dzieci okupujących głównie place zabaw. Te niestety – podobnie jak ulice miasta – nie grzeszą czystością. Bangkok zwiedzanie siebie czasem ułatwia, a raczej umożliwia odpoczynek blisko natury.
Ciekawostki o parku
Nazwa parku wzięła się od nazwy miejscowości, w której na świat przyszedł Budda (Lumbini).
Pomimo otaczającej Lumpini Park ściany betonu żyją w niej dość osobliwe zwierzęta, takie jak np. warany. Choć to jedne z większych jaszczurów są raczej nieszkodliwe i niezbyt często w parku spotykane.
Jeśli chcesz pojeździć w parku rowerem, możesz to robić tylko między 9 rano a 15 z maksymalną prędkością 25 km/h, a więc w czasie największego upału w tempie niepozwalającym na ochłodzenie się.
Jakie plany na wieczór?
Kolejny dzień w Bangkoku zakończyliśmy najlepiej jak umieliśmy – potężną „wyżerką” w tajskim stylu. Nonszalancko nakupiliśmy losowo wręcz wybranych potraw pod domem i puściliśmy ostatnie gastronomiczne hamulce. Znowu się udało. Wszystko nam smakowało. Najbardziej chyba… wieczorny basen na tle iskrzących się świateł miasta. Potężnej metropolii, z której niedługo wyjeżdżaliśmy w rajskie rejony tysiąca wysp. Zanim jednak kolejne pakowanie walizek, jeszcze jeden dzień poznawania miasta, o czym w kolejnym wpisie z tej serii. Tym razem Bangkok zwiedzanie od bardziej komercyjnej strony z akcentami socjologii, ale wysoookich lotów.
Bardzo klimatycznie to wygląda 🙂 Świetny wpis! Pozdrawiam
jak tam jest przepięknie
moje wymarzone miejsce do zobaczenia
niektóre miejsca tam wyglądają tragicznie, ale niektóre powalają na kolana
cudownie
mega
Dzięki 🙂