Drugi pełny dzień w Hong Kongu mieliśmy zaplanowany już w Polsce. Przedwyjazdowa analiza atrakcji wytypowała Ngong Ping 360, a rezerwacja wejściówek doprecyzowała datę. Co to takiego? W skrócie – ukryta poza miastem, daleko między niedostępnymi wzgórzami wioska, kompleks świątynny i Budda. Co tam było takiego niezwykłego, że musieliśmy odwiedzić wyspę Lantau i odbyć powietrzną podróż?
Ngong Ping – mapa i trasa
Z miasta najwygodniej jest dojechać metrem do końcowej stacji Tung Chung pomarańczową linią o tej samej nazwie. Jest to też jednocześnie opcja najdroższa. My wybraliśmy autobus E11 (tak, ten na lotnisko), który pokonał trasę w nieco ponad godzinę ale odwdzięczył się kosmicznymi krajobrazami za oknem i niską ceną (21 HKD ∼ 10 zł/os.).


Wpis poświęcony pierwszemu pełnemu dniu w Hong Kongu zakończyłam suspensem… Co nim zatem było? Drugiego dnia rano okazało się, że gigantyczny wieżowiec rosnący naprzeciw naszego bloku został w kilka nocnych godzin dosłownie opleciony bambusowym (tak!) rusztowaniem, siatką zabezpieczającą i przygotowany do remontu szklanej elewacji. Tempo prac było iście azjatyckie. Byliśmy jednakowo przerażeni jak i pełni podziwu.
Ngong Ping – stacja dolna
Tung Chung. Oprócz falowców znanych z Gdańska (długie wieżowce) nie ma tu nic ciekawego. Ponieważ przybyliśmy nieco przed czasem mieliśmy wolne ok. 30-40 minut, które literalnie skonsumowaliśmy kupując parę słodkich ciasteczek i obserwując co robią lokalni mieszkańcy w wolnym czasie, w nieopodal położonym centrum handlowym.



Ponownie atrakcja została zarezerwowana i opłacona przez Klook, więc pozostało nam tylko odebrać w kasie specjalne bransoletko-bilety. Zwykła kolejka była horrendalnie długa i wyglądała na godzinną, ale Klook ma własną tzw. priority line, gdzie spędziliśmy nie więcej niż 5 minut. Wybraliśmy także zawczasu opcję „częściowe premium”, którym była podróż w jedną stronę w kabinie kolejki linowej… o przezroczystej podłodze. Kosmos!
Zbyt szybko ucieszyliśmy się z faktu szybkiej odprawy, ponieważ za kasami wpadliśmy na wspólną dla wszystkich kolejkę do wagoników. Dopiero tuż przed zajęciem miejsc obsługa kierowała pasażerów do odpowiednich „podkolejek”. Nie było źle, raptem 20 minut.

Sama stacja dolna była dobrze oznaczona, z mnóstwem taśm tworzących szpaler dla kolejki (jak na lotnisku) i wskazówek. Multum pracowników obsługi nie pozwalało zagubionym turystom na eksplorację zakazanych zakamarków, ale z drugiej strony byli naprawdę pomocni.
Jedziemy, suniemy, a może lecimy?
Zajęliśmy miejsca w naszej kapsule. Efektu braku podłogi jeszcze nie było, ale gdy wagonik przyspieszył i opuścił stację… zamarliśmy. Pierwsze wrażenie? Lewitacja. Mózg zwariował i kazał stawać na stalowych ramach, bo przecież „nie ma podłogi”. 30 sekund później adrenalina nadal szalała, ale głowa zaczęła racjonalnie przetwarzać bodźce. Usiedliśmy, choć oczy latały nam dookoła szyi.



Szymek jako pierwszy pokonał strach i usiadł na podłodze – chciał mieć „lepsze ujęcia” tego, co pod nami. A było to: lotnisko (przypomnę, usypane między dwiema wyspami), rezerwat przyrody, Morze Południowo-Chińskie i najdłuższy w Chinach most autostradowy nad wodą łączący Hong Kong z Makao i Zhuhai. Cała podróż trwała zbyt krótko aby nacieszyć oczy widokami i była z pewnością jedynym w swego rodzaju doświadczeniem, które będzie chyba ciężko powtórzyć. Na pocieszenie została myśl, że tę samą trasę pokonamy w drugą stronę za kilka godzin.

- Długość kolejki linowej to 5,7 km;
- Czas podróży to ok. 25 minut (wystarczająco);
- Uśredniona prędkość wynosi ok. 15 km/h (a więc rozsądny bieg);
- Wagoniki zabierają do 8 osób (nie jest tłoczno);
- Na trasie mijamy dwie podstacje (Airport Island, Nei Lak Shan), na których liny skręcają o 60°;
- Kolejka linowa należy do firmy obsługującej metro w Hong Kongu (MTR);
- W jednym czasie gondole mogą przewozić w sumie nawet 7000 turystów;
Ngong Ping – stacja (wioska) górna
Zawsze uciekaliśmy od plastikowej turystyki, ale tym razem nie mieliśmy wyjścia i delikatnie zażenowani poziomem abstrakcji w odrestaurowywaniu historii musieliśmy się zmierzyć z lokalnym Władysławowem lub inną Ustką w szczycie sezonu. Odpicowana „pod turystów” uliczka prowadziła od górnej stacji kolejki do klasztoru Po Lin i posągu Tian Tan. Była – nie powiem – ładna, ale przerysowana, trochę karykaturalna i odstająca klimatem od przed chwilą podziwianych krajobrazów. Podobno tak kiedyś wyglądała wioska Ngong Ping. Taaa, jasne.




Podobno też krowy nie latają, ale kilka dorodnych sztuk pasło się swobodnie na placu za turystyczną wioską. Po bliższym zapoznaniu nasza wycieczka zgodnie stwierdziła, że to były byki. Oswojone, spokojne, czekające na ludzkie głaskanie. Wyglądały bardzo surrealistycznie na tle klasztoru i gór.
Klasztor Po Lin
Klasztor zawdzięcza swoją wyjątkowość położeniu. Równie dobrze można byłoby go określić samotnią na końcu świata, gdzie nie prowadzi żadna droga, oprócz tej od strony stacji kolejki (de facto jest tam utwardzona droga dojazdowa). Jest po prostu piękny – szczegółowość wykonania ornamentów przyprawia o zawrót głowy. Oczywiście dominuje złoto i czerwień, ale przeplatane mającymi ogromną symbolikę rysunkami i płaskorzeźbami. Co ważne, jest to klasztor ciągle działający, o czym przypomnieli nam mnisi modlący się w jednym z budynków.




Klasztor powstał na początku XX w. z pomysłu trzech mnichów buddyjskich. W głównym budynku znajdują się trzy brązowe posągi Buddy reprezentujące przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Od czasu, gdy wioska Ngong Ping została otwarta na turystów, mnisi sprzedają także ręcznie wykonywane bransoletki (do nabycia tylko tutaj) z drewna pochodzącego z okolicznych drzew.
Największy na świecie Budda Tian Tan
Kilkaset metrów od klasztoru w powietrze wzbija się potężny, odlany z brązu, posąg Buddy, widziany jeszcze z wagonika kolejki linowej. Siedzący, patrzący na wschód zdaje się błogosławić odwiedzających. Wdrapaliśmy się zatem jeszcze wyżej po 268 stromych schodach, aby podziwiać posąg u podstawy. Trochę nam to zajęło, ale było warto. Niekoniecznie ze względu na samego Buddę, ale widoki. Te były obłędne i całkowicie zrekompensowały trud wspinaczki. Oczywiście razem z nami na ten pomysł wpadły setki innych osób, no ale to urok Dalekiego Wschodu – tłok.




Zastanawialiśmy się, jak wiele lat temu, mając do dyspozycji prostą technologię budowlaną i w tak odludnym zakątku wyspy Lantau udało się postawić tak potężny posąg? Po pierwsze nic się nie „udało”, a po drugie budowla nie powstała aż tak dawno temu. Budda siedzi na gigantycznym postumencie od roku 1993 dzięki skromnym 68 mln USD przy wykorzystaniu nowoczesnych technik. Jest on jednak największy na świecie mierząc 34 m i ważąc 250 ton.
Wokół posągu Buddy jest wiele poziomów, na które można dotrzeć dodatkowymi schodami. Część z nich jest zamknięta dla zwiedzających dość oryginalnymi bramkami z motywem swastyki. Należy pamiętać, że ten symbol wywodzi się z sanskrytu i znaczy dosłownie „przynoszący szczęście”, raczej nie należy szukać tutaj innych źródeł.
Wioska rybacka Tai O
Nazywana jest także „Wenecją Hong Kongu” z uwagi na zwartą zabudowę na wodzie. De facto osada po woli wymiera, ponieważ młodzież wyjeżdża w poszukiwaniu łatwej konsumpcji i dóbr cywilizacji. Przekornie, to właśnie stało się magnesem przyciągającym do Tai O co wybredniejszych turystów. Wioska/miasteczko uosabia dawny Hong Kong pozbawiony wieżowców i żyjący blisko natury.
Dlaczego zatem… w niej nie byliśmy? Problem był dość prozaiczny – kończył się dzień, a bilet wstępu do Ngong Ping był zauważalnie tańszy po 14.30. Wybraliśmy ten wariant przez co Tai O, choć tak blisko, oddalała się z każdą minutą zwiedzania kompleksu. Oczywiście mogliśmy z osady dotrzeć później do stacji dolnej autobusem, ale w cenie biletu mieliśmy przejazd kolejką linową w obie strony. Chcieliśmy jeszcze raz nakarmić oczy kosmicznymi krajobrazami.
Dojazd z Ngong Ping autobusem nr 21, a ze stacji dolnej kolejki (Tung Chung) autobusem nr 11. Obie trasy przejazdu charakteryzują się malowniczymi widokami… i niebezpiecznymi zakrętami
Wracamy do miasta
Na początek duże rozczarowanie – kolejka osób wracających z Ngong Ping nie jest podzielona wedle biletów i obowiązuje jedna dla wszystkich. Skutek? Horrendalnie długi czas oczekiwania, który można porównać do odprawy paszportowej na lotnisku Stansted po przylocie samolotu z Polski 🙂 Była też jaśniejsza strona medalu. Choć wykupiliśmy pakiet zapewniający „crystal cabine” w jedną stronę, to wracaliśmy także wagonikiem o przeźroczystej podłodze. Było już dość późno, dzięki czemu podziwialiśmy wspaniały zachód słońca choć nie ukrywam, że zimny już wiatr był mocno odczuwalny.






Na dole zmrok, choć światła Tung Chung tworzyły atmosferę późnego popołudnia. Zaczekaliśmy na nasz „ulubiony” autobus E11, który dowiózł nas prawie pod samo mieszkanie. Już rozgryźliśmy komunikację i potrzebne tricki na obniżenie jej kosztów. Mogliśmy kolejny raz urządzić zmysłowi wzroku orgię doznań zza szyby samochodu. Finałem dnia była orgia dla kolejnego zmysłu – smaku. Tutaj także mieliśmy już wypatrzone ulubione dania i przekąski na przydomowym street-food’dzie.


Czy warto?
Tak, choć czuję się nadal rozdarta między samym Ngong Ping a trasą kolejki linowej. Niewątpliwym plusem wioski było jej położenie, a minusem nieco groteskowo przerysowane (a raczej podkreślone) lokalne dziedzictwo kulturowe. Kolejka linowa (oprócz zimnego wiatru wieczorem) miała same zalety. Pokonywane nad ziemią kilometry odsłaniały piękno wyspy Lantau aby na koniec odsłonić perełkę – Ngong Ping. To prowadzi do jakże uniwersalnego podsumowania, że często nie sam cel się liczy a podróż do niego.