Oman nie samym piachem i górami stoi, choć te atrakcje są z pewnością warte wizyty. Wiele dni wcześniej wyruszyliśmy z Muskatu w kierunku górskiej Nizwy, aby następnie zjechać na piaski w okolicy Bidyah. Nadszedł czas aby ruszyć na wschód, w kierunku oceanu. Wadi w Omanie były dla nas totalnym zaskoczeniem. Nie spodziewaliśmy się tak kosmicznych krajobrazów powstałych na styku masy kamieni, głazów i wody. No dobrze, ale co to właściwe są te wadi?
Wadi to suche doliny, którymi sezonowo (w porze deszczowej) płyną rzeki i potoki. Te mogą być rwące i płytkie lub całkiem głębokie i wolne - zależnie od obfitości opadów w wyższych partiach gór. Wadi są charakterystyczne dla terenów pustynnych i bardzo często oferują stały dostęp do czystej wody w osłoniętych wąwozach, kanionach czy jaskiniach. To z kolei pobudza lokalną roślinność do wzrostu i stwarza przyjazne warunki do bytowania zwierząt. Istne oazy życia pośrodku oceanu piachu.
Wadi Bani Khalid
Z Bidyah ruszyliśmy ok. 08:00 w drogę do Ras Al-Hadd, miasteczka leżącego w najbardziej na wschodzie wysuniętym krańcu Omanu. Plan zakładał jednak wizytę po drodze w pierwszym z 3 planowanych wadi, Wadi Bani Khalid. Dojazd był bardzo dobry - cały czas lepszy lub gorszy asfalt - a na końcu tego etapu obszerny parking, z którego raptem 10 minut zajął nam spacer do pierwszego naturalnego basenu. Byliśmy w poniedziałek (dzień roboczy) przy nieco zachmurzonym niebie, więc może dlatego nie natknęliśmy się na tłumy wypoczywających Omańczyków.




Pierwsze wrażenie nie było prawdziwym efektem wow - ot, niewielkie jeziorka w otoczeniu skał, niezbyt elegancko wybetonowane brzegi (na szczęście nie wszystkie), stalowe mostki i obiekt gastronomiczny. Widać, że Omańczycy zaczęli jakiś czas temu dostosowywać to miejsce do potrzeb współczesnego turysty i proces ten nadal trwa. Po pewnym czasie, i głębszej obserwacji otoczenia, dostrzegliśmy największy chyba magnes tego wadi - ryby. Tysiące małych rybek wręcz czekają na zanurzenie stóp w wodzie, aby oddać się oskubywaniu ich z martwego naskórka. Tego rodzaju zabiegi widzieliśmy np. w Bangkoku, ale w tamtych okolicznościach raczej nie były higieniczne (wody w akwariach nikt nie wymienia po każdym kliencie). Tutaj, w naturalnym środowisku, wszystko wyglądało zgoła inaczej. Skusiliśmy się i naprawdę było warto, pomimo łaskotania i konieczności pozostawienia stóp w bezruchu. Czego się nie robi dla zdrowia!



Wadi Bani Khalid jest bodaj najpopularniejszą tego typu atrakcją w Omanie z uwagi na relatywnie łatwy dojazd i zalążki bazy turystycznej. Z tego powodu przyciąga masę podróżników jak również lokalnych mieszkańców, spragnionych wypoczynku nad słodką wodą w otoczeniu pięknej przyrody. Warto odwiedzić to miejsce w każdy dzień, oprócz piątku i soboty, oraz raczej z rana aby zdążyć przed masą turystów. Aha, zabierz ze sobą ręcznik!
Wadi w Omanie to nie Sur
Dalsza droga z Wadi Bani Khalid prowadziła w większości dwupasmową ekspresówką, która ok. 60 km przed Sur zwęziła się do okropnie zniszczonej i zakorkowanej drogi. Dlaczego tam zmierzaliśmy? Czekał na nas nocleg w Ras Al-Hadd, miasteczku położonym za Sur, po sąsiedzku z rezerwatem żółwi morskich. Liczyliśmy na cud i nocne obserwacje samic składających jaja na plaży, ale oczywiście nie było na to raczej większych szans w styczniu.
Skupiliśmy się zatem na samym Sur, które będąc całkiem nijakim miastem ma bardzo pocztówkową stocznię kutrów rybackich. Tak naprawdę to zwykła plaża, która przy odpływie odsłoniła masę pozostawionych sieci, boi, kotwic czy opon. Widać stąd stojącą na wysokim wzgórzu po drugiej stronie zatoczki wieżę, którą oczywiście odwiedziliśmy (podejście od strony stacji benzynowej Omanoil). Tego dnia wiało niemiłosiernie. Mimo to weszliśmy stromymi schodkami na samą górę, skąd rozpościerał się cu-do-wny widok na miasto i Ocean Indyjski. Dostrzegliśmy stąd latarnię morską, którą odwiedziliśmy dzień wcześniej. Nie ma możliwości zwiedzania jej wnętrza, ale warto wybrać się w to miejsce dla kolejnych pocztówkowych ujęć, rodem z izraelskiej Akki.













Ras Al-Hadd
Jedyna normalna droga do Ras Al-Hadd wiedzie brzegiem Oceanu Indyjskiego, gdzie wyjeżdżając z Sur czekała na nas długa promenada z ławeczkami i bajecznym widokiem. Choć w linii prostej to tylko 100 km od górskiej Wadi Bani Khalid słońce świeciło tu ostrzej. Nasz hotel położony był na samym końcu miasteczka... przy pasie startowym dla samolotów. Oficjalna ulica w pewnym momencie po prostu się skończyła i dalej jechaliśmy w półmroku kierując się bezpośrednio na kilkupiętrowy budynek. Widok na ocean mieliśmy idealny - wszędzie płasko więc widać dużo i daleko. No i ten szum fal. Niestety, mocny wiatr w Sur był tutaj już konkretnym huraganem zatykającym dech w piersiach i ciężko było nam zasnąć w nocy słysząc blaszane elementy dachu walące niemiłosiernie w elementy konstrukcyjne. Zanim położyliśmy się do łóżek odwiedziliśmy jeszcze plażę zaliczając jeden z cudowniejszych zachodów słońca. Żółwi niestety nie było.


W Ras Al-Hadd podczas II wojny światowej była ulokowana sporych rozmiarów baza Brytyjczyków. Kontrolowali on w ten sposób wejście do Zatoki Perskiej oraz szlaki żeglugi statków handlowych płynących z Azji do Europy. Z lotniska wysyłano samoloty do niszczenia celów niemieckich podczas walk w Afryce. To właśnie pozostałości tego pasa startowego stały się obecnie szeroką pseudo-autostradą pośrodku niewielkiego miasteczka. Bardzo surrealistyczny efekt.
Po raz pierwszy zdarzyło nam się, aby obsługa hotelu sama z siebie zaproponowała tańszą taryfę niż wykupiona przez nas. Recepcjonista w hotelu OYO100 wprost powiedział, że może nam zaproponować ten sam pokój w cenie niższej o ok. 50%, o ile w tym momencie anulujemy rezerwację zrobioną przez Booking. Anulacja była bezpłatna więc nie wahaliśmy się długo i oszczędziliśmy ok. 100 zł. Z drugiej strony - czy pośrednicy nie żądają aby zbyt wysokich prowizji za swoje usługi? Hmm...


Wadi w Omanie to Wadi Tiwi
Trasa naszej podróży po Omanie ewidentnie skręciła już w kierunku Muskatu i tym samym powrotu do domu. Ruszyliśmy więc znad oceanu rankiem, zaliczając Ras Al-Hadd Castle (warto) oraz śniadanie w przydrożnym barze na przedmieściach Sur. Wadi w Omanie na razie nie przygniotły nas swoim majestatem, ale liczyliśmy na dramatyczny zwrot i opad szczęk.











Bardzo komfortowa, bezpłatna i bezpieczna ekspresówka doprowadziła nas do Wadi Tiwi w mgnieniu oka. Wcześniejszy internetowy rekonesans zapowiadał, że podobnie jak w górach, także tu nasza Toyota Yaris sedan będzie miała kłopoty. Potwierdziło się to bardzo szybko, ponieważ już w samej wiosce Tiwi napotkaliśmy ostre i strome zakręty, na których auto dosłownie szorowało podwoziem po asfalcie i kamieniach. Mijający nas ludzie w autach terenowych otwierali oczy na nasz widok, a raczej samochodu którym podróżowaliśmy. Zdecydowaliśmy zatem nie brnąć głębiej tym bardziej, że tuż za rogiem czekała na nas Wadi Shab gdzie mieliśmy zostać na kilka nocy.
Wadi Tiwi w jej dolnej części wydała nam się bardzo zieloną doliną, z pięknymi kaskadami wodnymi i mnóstwem pól uprawnych (głównie bananowce). Podobno w kierunku wioski Mibam droga szybko staje się wyzwaniem nawet dla aut 4x4. Podobno także w górnych partiach wadi widoki są nieziemskie. Cóż...





Mauzoleum Bibi Miriam
Pomiędzy Sur a Wadi Tiwi, na wzgórzu w Qualhat znajduje się mauzoleum Bibi Miriam. Z pewnością warto wstąpić tutaj na momencik, również dla widoków. Cały obiekt jest w opłakanym stanie i trwają prace archeologiczne. Podejście wykonaliśmy od strony rzeki i nie zauważyliśmy znaków o zakazie wstępu. Te stoją od strony ekspresówki, ale kompletnie nie ma się czym przejmować.


Ahmad al-Qusi al-Qalhati, założyciel imperium Ormuz.




Wadi Shab - perła w koronie
Od początku wiedzieliśmy, że jeśli chcemy zobaczyć prawdziwe wadi w Omanie to musimy odwiedzić Wadi Shab. Poszliśmy zatem o krok dalej i spędziliśmy 2 noce u bram doliny, w domku zlepionym z błota, słomy i drewnianych belek (rodem z naszej Cepelii) ale za to z widokiem za milion dolarów. To był strzał w dziesiątkę, ponieważ zamiast pokoju za 150 zł mieliśmy do dyspozycji całe mieszkanie w tradycyjnym omańskim stylu. Na dodatek mogliśmy spędzić cały dzień eksplorując wadi, do którego de facto nie da się niczym wjechać. Mieliśmy również czas, aby odwiedzić lokalną plażę. Ta - kompletnie pusta i bez jakichkolwiek śmieci - była zwieńczeniem dnia. No i kozy, wszędzie kozy...








Szlak
Początek szlaku zaczyna się pod okropnym wiaduktem, skąd w godz. 08:00 - 17:00 (z tolerancją 1 godz.) odpływają łódki. Przeprawa na drugą stronę niewielkiego zbiornika wodnego trwa raptem 2-3 minuty i kosztuje ok. 10 zł za osobę w dwie strony (otrzymuje się kwitek, który należy okazać wracając). Warto pojawić się z rana, ponieważ wówczas nie będziemy zbyt długo czekali, a sama dalsza wędrówka szlakiem odbywać się będzie raczej w cieniu i bez nadmiaru innych osób.


Na początku było dość zielono, mijaliśmy pola uprawne i sady. Z czasem szlak zaczął się piąć do góry, zwężać i prowadzić pod nawisami skalnymi. W pewnym momencie zrobiło się szerzej oraz pojawiały się ogromne głazy, między którymi kluczyliśmy w lewo i prawo. Na szczęście widać strzałki kierunkowe wyznaczające właściwy kierunek marszu w dolinie, która w stronę basenów była cały czas nieco pod górkę. Od samego początku towarzyszyły nam również znaki działalności człowieka w postaci ciągów rur doprowadzających wodę do lokalnych wiosek - średnio estetyczne doznania. Z czasem te elementy znikły i zrobiło się naprawdę kosmicznie, ale to trasa na pewno nie do przejścia w klapkach. Nie jest także przyjazna seniorom z problemami w poruszaniu się. Widzieliśmy zorganizowaną grupę kilkunastu starszych Włochów, którzy mniej więcej w połowie szlaku zawrócili - wszystko przez momentami śliskie głazy, wąskie szczeliny czy brak zabezpieczeń na wysokościach.






Pierwszy napotkany basen służy jako źródło wody pitnej i nie należy w nim się kąpać, choć okoliczności przyrody i upał skutecznie do tego namawiają. Tabliczka o tym mówiąca oczywiście jest, ale przepisy przepisami a życie życiem.

Idąc nie czuliśmy upływającego czasu, a należy założyć 45-60 minut w jedną stronę. Koniec wędrówki był dość jasno oznaczony, ponieważ widzieliśmy zespół zbiorników wodnych oraz majaczące nieco wyżej za nimi w oddali znaki "No Entry". Tak, dalej szlak był de facto nie do pokonania.
Baseny Wadi Shab
Bartek nie odmówił sobie przyjemności skosztowania kąpieli zanurzając się w krystalicznie czystej wodzie. Reszta ekipy tylko moczyła nogi, gdyż woda była wręcz lodowata. Podobno chłód szybko ustępował głównie dlatego, że słońce z czasem zaczęło konkretnie oświetlać dolinę i szybko nagrzewać wodę. Z uwagi na upływający czas i narastający głód, Bartek nie eksplorował dalej położonych odcinków, choć żyłka odkrywcy dawała o sobie znać. Na końcu zespołu basenowego znajduje się grota, do której wpada wodospad - podobno bajeczny widok. Jak tego nie zobaczyć na własne oczy? Demokratycznie uznaliśmy, że po przygodach kilka dni wcześniej w górach damy sobie spokój z bardziej ryzykownymi eskapadami.





Ponieważ to wadi w Omanie jest konkretnie odizolowane od świata, nie ma problemu aby kąpać się w damskim bikini czy slipach. Nie będzie to jednak komfortowe doświadczenie, ponieważ lokalni przewodnicy (czekając aż ich klienci się wykąpią) podziwiają kobiece kształty.
Warto także zaopatrzyć się w wodoszczelny plecak lub worek, do którego pływając wrzucimy nasze dokumenty i kosztowności.
Po kilkugodzinnym trekkingu szczerze polecamy obiad w wiosce Tiwi, w której znajduje się kilka obok siebie położonych restauracyjek. Wizualnie, wszystkie serwują podobne potrawy i w podobnych ilościach (nie do przejedzenia), ale my wybraliśmy tą obok banku HSBC, w której właściciel wdał się z nami w dyskusję o życiu, rodzinie i religii. Dał nam poczuć prawdziwy Oman, także na talerzach.



Wadi w omanie
Przyznam, że wadi w Omanie były naszymi pierwszymi i stąd może nasz zachwyt nad nimi. Z drugiej strony nie można odmówić im uroku i pewnego magnetyzmu, który przyciąga turystów spragnionych bliższego obcowania z naturą. To z pewnością dobry pomysł, aby podczas podróży przez ten kraj ustalać plan względem wadi. Plaże znajdziemy wszędzie, tradycyjne bądź nowoczesne budynki też, ale do oryginalnych tworów naszej planety musimy się nieco pofatygować. Warto!