Ao Nang to nadmorskie miasteczko w prowincji Krabi słynące z dogodnego położenia względem okolicznie rozsianych rajskich wysp i wysepek. Posiada dobrą komunikację z resztą południa Tajlandii, głównie z racji na lotnisko położone ok. 1 godz. jazdy samochodem. Jest to świetna baza wypadowa do eksploracji Morza Andamańskiego… i to chyba tyle. Aha, można się tam przespać, wypożyczyć skuter, zrobić tatuaż i porządnie się narąbać.
Ao Nang
Jak widać nie darzę Ao Nang (i położonego nieopodal Krabi) jakimś szczególnym sentymentem, ale cóż. Po prostu nie lubię plastikowych destynacji turystycznych, które z wszystkich stron atakują mój portfel, a przy tym same z siebie nie oferują nic oryginalnego. To nadmorskie miasteczko przyciąga rozwiniętą bazą noclegową, masą restauracji, barów i szeroką ofertą wypadów eksploracyjnych na Morze Andamańskie. Czym odpycha? O tym poniżej.
Do Ao Nang prowadzi jedna z bardziej malowniczych dróg, po których jeździliśmy. Szeroka asfaltowa tafla przecina zbocza porośnięte bujną roślinnością i manewruje pomiędzy budzącymi grozę urwiskami. Ao Nang to de facto jedna droga w kształcie koła, jadąc którą zobaczymy wszystko co trzeba: sklepy, knajpki, wypożyczalnie skuterów, studia tatuażu, kantory, grupki młodych Australijczyków wałęsających się z puszkami piwa, backpackersów, plażę, restauracyjnych naganiaczy, hotele i parę innych przybytków wyciągających pieniądze. Tutaj spędziliśmy nieco więcej czasu niż w Krabi z prostego powodu – znajduje się plaża (Ao Nang beach jest czysta, szeroka, z drobnym piaskiem) oraz odpływają stąd łodzie. Między innymi na słynną Railay Beach.

Jedzenie i jeżdżenie
Parkowaliśmy przy ulicy, unikając czerwonych krawężników. Podobno dość aktywną jest w miasteczku mafia taksówkowa, która widząc auto z wypożyczalni parkujące na wolnym „slocie” od razu rości sobie do tego miejsca prawo, domagając się finansowego zadośćuczynienia. Takich przygód nie mieliśmy, ale faktem jest wysokie natężenie ruchu kołowego i średni poziom bezpieczeństwa czego dowodem niech będzie incydent, w którym facet na skuterze z wypożyczalni nie zdążył wyhamować za nami. Unikając zderzenia gwałtownie skręcił i stracił równowagę. Nic mu się nie stało, choć poobijany miał do nas pretensje…




W Ao Nang skusiliśmy się na skosztowanie lokalnych dań dla turystów. To odmiana tajskiej kuchni, w której np. rezygnuje się z ostrych przypraw pod gusta przybyszów z Ameryki czy Europy. Ceny kurortowe, smak fastfoodowy i w sumie mogliśmy oszczędzić sobie tego rozczarowania, gdyby nie narastający głód. Szczęśliwie na deser zafundowaliśmy każdemu wodę z kokosa, której smak pokochaliśmy jeszcze w Bangkoku.







Fajna plaża w Ao Nang? Noppharat Thara
Wałęsając się wzdłuż brzegu trafiliśmy na Noppharat Thara beach. Ta plaża jest w sumie przedłużeniem Ao Nang beach, od której oddziela ją niewielki cypel. Niby nic, a jednak robi różnicę - jest chyba bardziej komfortowo. Praktycznie nie ma tu speedboat'ów (a więc jest cicho), plażowiczów jest mniej, a idąca równolegle do plaży ulica jest oddzielona pasem zieleni. Piasek jest domem niezliczonej rzeszy skorupiaków, ale ciągle przyjemniejszy niż nad Bałtykiem. Delikatnie opadające dno i niewielkie fale pozwalają naładować baterie baraszkując w wodzie. Gdyby tylko ta plaża nie była zaśmiecona odpadami budowlanymi - pomyślałam. Szybko jednak okazało się, że trafiliśmy na moment budowy kaskadowych falochronów. Stąd walające się kamienne sześciany i kilometry siatki. Innych śmieci było niewiele.



Railay beach? Raczej Phra Nang beach
O Railay beach naczytaliśmy się i naoglądaliśmy się w internetach aż za dużo. Wiedzieliśmy, że to jest nasz nr 2 jeśli chodzi o atrakcje Krabi. Co było nr 1? Wyspy Phi Phi. Przy plaży w Ao Nang znajduje się kiosk, w którym możemy nabyć bilety pozwalające na transport (wyłącznie w dwie strony) na plażę Railey lub Phra Nang, a także do innych destynacji. Ulegliśmy sugestiom wzbudzającego zaufanie lokalsa i wybraliśmy tę drugą plażę.


Nie rozczarowaliśmy się. Podróż wąskokadłubową łodzią, która do złudzenia przypominała te z Bangkoku, zajęła ok. 15 minut. Wraz z nami na pokładzie były dwie młode Rosjanki oraz potężnych rozmiarów Hindusi z rodzinami. Hałas wysłużonych silników diesel’a niemiłosiernie wkręcał nam się w uszy, a oczy raz po raz zalewała morska bryza. Zarówno wsiadanie jak i wysiadanie z łodzi nie odbywało się suchą stopą, ale to część frajdy z całej wycieczki. Był ogień! Płynąc na Phra Nang mija się plażę Railay i muszę stwierdzić, że choć leżą obok siebie to ta druga z poziomu morza wydaje się być bardziej urokliwą.

Transport łodzią na wyspę Phra Nang - 100 THB/osoba, czyli wycieczka w obie strony dla trzech osób kosztowała 600 THB.
Jeśli Ao Nang to Phra Nang
Już kiedy wylądowaliśmy na plaży zauważyliśmy nieskończoną rzeszą nam podobnych – opalających się, spacerujących czy zażywających kąpieli. Formalnie na plaży Phra Nang można się kąpać tylko na ok. 30% jej szerokości, ponieważ pozostałą część zaanektowały zacumowane przy brzegu long-tail’e z wywieszonymi na dziobach menu oraz taksówki dowożące takich jak my. Biorąc pod uwagę, że koszt transportu dla naszej trójki wyniósł ok. 60 zł muszę przyznać, że moje wrażenia estetyczne szybko zostały wystawione na próbę. Warto było? Tak. Widok z brzegu jest nieziemski – wyrastające z wody obrośnięte zielenią skały jak maczugi, szafir morza, ostre klify, ściana zieleni za nami, a na końcu plaży świątynia w jaskini. Klimat kompletnie inny od odwiedzonej przez nas Koh Lanta.







Princess Cave
Princess Cave to ciągle „działająca” świątynia, wokół której narosło kilka legend. Najbliżej mi do tej, w której księżniczka zginęła na morzu, a jej duch zamieszkał w owej jaskini. Traf chciał, że zmarła będąc dziewicą… stąd po dziś dzień w świątyni znajdziemy sporo fallicznych artefaktów. Tyle atrakcji dla ciała i ducha w jednym miejscu musi przyciągać turystów… i przyciąga.






Łyżka dziegciu: praktycznie po 20 minutach chcieliśmy już wracać. Nie dlatego, że oczekiwaliśmy czegoś więcej. Miejscówka jest urocza, unikatowa i - o dziwo - panuje na niej względna cisza. Po prostu liczba turystów i agresywna komercjalizacja plaży nie są dla nas magnesem. Odbyliśmy „oficjalny” spacer wzdłuż brzegu podziwiając małpy, człowieka wspinającego się po pionowej skale (w wieku na oko 70+) oraz wspomnianą świątynię ukrytą pod nieziemskimi nawisami skalnymi, kończąc wizytę oficjalną kąpielą w morzu. W drodze powrotnej podziwialiśmy ponownie z oddali Railay. Tam podobnie nieprzebrane tłumy wakacjuszy zadeptywały tę enklawę przyrody, odciętą od reszty półwyspu.
Alternatywą jest nocleg w jednym z domków na plaży, ale to musielibyśmy organizować wiele miesięcy wcześniej, a sama cena jest dość dyskusyjna jak na oferowany standard. To jeden z mankamentów. Pozytywem z kolei jest fantastyczny krajobraz kiedy odpłynie ostatnia łódź do Ao Nang. Zostajemy sami… z małpkami 😊
Phi Phi? Nie, dziękuję
Nasz nr 2 stał się nr 1. Nie sądziłam, że skreślimy tak szybko główny cel naszego pobytu w Krabi. Dlaczego? Celowo wybraliśmy się najpierw na Phra Nang, aby poczuć turystyczny klimat tego regionu. Ponieważ „lekko” nas rozczarował uznaliśmy nierozsądnym wydanie kilkuset złotych na rejs wraz z setkami innych turystów do plaży, na której będą na nas czekały podobne atrakcje. I supermarket. Rezygnując z zobaczenia Maya Bay na własne oczy przyczyniliśmy się w drobniutkim stopniu do ocalenia tego miejsca dla potomnych. Wiem, naciągana teza ale jednak coś na rzeczy jest. Rząd w Tajlandii planuje okresowo zamknąć tę atrakcję z uwagi na postępujące zniszczenia środowiska naturalnego (stan na 2018 r.).
Krabi
Do centrum Krabi tak naprawdę nie dotarliśmy. Szukaliśmy informacji, co można tam robić i oprócz nocnego targu nic się nie pojawiało, a nie chcieliśmy ciągać sześcioletniego wówczas Szymona po ciemku. Nie chcieliśmy także jeździć samochodem po wąskich i krętych drogach lokalnych, nie mając wystarczającej widoczności po zmierzchu. Dotarliśmy jednak w okolice miasta, gdzie znajduje się Fossil Shell Beach – jedna z kilku plaż na świecie utworzona w całości ze skamieniałych skorupiaków liczących sobie skromne parę milionów lat. To mogło być ciekawe doświadczenie, lecz cena wstępu skutecznie ostudziła nasze zapędy. Umówmy się - kilkadziesiąt polskich złotych to ciągle dobra oferta, ale jak na lokalne warunki to czyste ździerstwo. Na poprawę humoru zostały nam zakupy pamiątek, które o dziwo były tam w naprawdę niskich cenach.





Mieliśmy w planach odwiedzenie Tiger Cave Temple na wzgórzu niedaleko Krabi, skąd rozpościerają się nieziemskie widoki na całą okolicę. Nie dotarliśmy tam z powodu najmłodszego uczestnika wyprawy do Tajlandii. Wspinaczka po 1237 stromych schodach przez las w towarzystwie natrętnych małp nie byłaby dla niego miłym wspomnieniem. Widoki podobno wynagradzają trud. Szkoda.
Ao Nang, Krabi – podsumowanie
Czy warto tutaj przyjechać? Szukaliśmy egzotyki i ją znaleźliśmy. Poszukiwaliśmy dziewiczej przyrody i ją także znaleźliśmy, choć nieco zadeptaną. Rozglądaliśmy się za oryginalnymi atrakcjami i te także tutaj były, jednakże przygotowane przez naturę a nie człowieka. Znaleźliśmy także wiele rzeczy, od których uciekaliśmy – wszędobylskie śmieci, nieco natrętnych handlarzy, wysokie ceny, spaliny i hałas. Gołym okiem widać, że Tajowie wyczuwając swoją szansę na podniesienie poziomu życia eksploatują bezlitośnie dobra natury, które u siebie mają. To smutna refleksja, wiem. Z drugiej strony nie odwiedzając tego pięknego zakątka ziemi teraz, może wkrótce nie będę miała takiej szansy? Ao Nang ma coś dla każdego z wyjątkiem miłośników prawdziwej przyrody.
