Tajwan, choć mały, to ma wiele do zaoferowania. Jedną z atrakcji jest jego zróżnicowane północno-wschodnie wybrzeże usiane masą mniejszych i większych miasteczek. Aby odwiedzić Yehliu Geo Park, Jiufen i Shifen w jeden dzień musieliśmy skorzystać z wycieczki objazdowej. Nie byliśmy do końca przekonani do tej formy zwiedzania, ale nie mieliśmy sensownego wyboru. Udało się zatem?
Jak to zorganizować?
Internety podpowiedziały nam, że warto wstąpić do Yehliu, Jiufen, Shifen i kilku pomniejszych atrakcji. Problemem był fakt, że wszystkie one wymagały odrębnego dojazdu z Taipei, ponieważ lokalna komunikacja – choć istnieje – nie była w stanie zapewnić nam komfortowego przemieszczania się. Autobusy i pociągi wymagały przesiadek i tracenia cennego czasu na przystankach/dworcach. Uber nie sięgał poza Taipei, a taksówka oznaczała gigantyczny koszt. Pozostała więc ostateczna ostateczność – wycieczka zorganizowana.
Z pomocą przyszedł Klook, gdzie znaleźliśmy rozwiązanie naszego węzła gordyjskiego jednym precyzyjnym cięciem. Jednodniowa wycieczka objazdowa z przewodnikiem (j. angielski i mandaryński) w grupie 24-26 osób. Dogodny punkt odjazdu, rozsądne godziny i punkty do zobaczenia. OK, weszliśmy w to. Za całe 90 zł od osoby. Co dostaliśmy w zamian:
- Yehliu Geo Park – park geologiczny z formacjami skalnymi
- Yin Yang Sea – zatoka z mieszającą się wodą o zabarwieniu złota i szmaragdu
- 13 Layer Remains – pozostałości kopalni złota
- Golden Waterfall – niewielki wodospad w okolicach w/w kopalni
- Jiufen – miasteczko historyczne z czasów „gorączki złota”, obecnie słynące z okolicznych plantacji herbaty
- Shifen Waterfall – okazały wodospad
- Shifen Old Street – miasteczko słynące z puszczania papierowych latarni do nieba
Miłym dodatkiem była butelka wody dla każdego uczestnika oraz zestaw ulotek informacyjnych rozdawanych już w autokarze. Przewodnik zaproponowała także, abyśmy zrobili zdjęcie z jej danymi kontaktowymi. Na wypadek nieprzewidzianych komplikacji. W kraju, gdzie po angielsku nie mówi wcale tak dużo osób to rozwiązanie było całkiem na miejscu.
Yehliu Geo Park
Cud natury. Serio. Wszyscy myśleliśmy, że półwysep jest sztucznie stworzoną scenografią marsjańską, a jednak to twór przyrody. Długi na 1700 m w najszerszym miejscu nie przekracza 300 m. Z uwagi na charakterystykę skał cały teren można podzielić na trzy rejony, z których dwa pierwsze (bliżej wejścia) są najbardziej ikoniczne. Trzeci z braku czasu (podziękowania i oklaski organizatorom) musieliśmy odpuścić. Nie wiedzieliśmy, ale wśród geologów Yehliu jest prawdziwą perłą w koronie, gdyż przedstawia erozję skał wystawionych na działanie sił przyrody przez miliony lat. Odwiedziliśmy zatem unikat w skali światowej, porównywalny tylko z Wielkim Kanionem w Kolorado. Tak twierdzą specjaliści.
Skały
Najsłynniejszą formacją jest Queen’s Head, która faktycznie przypomina głowę Kleopatry. Niestety czas robi swoje, a raczej erozja. Najwęższy fragment (szyja) robi się coraz cieńszy i wkrótce ustąpi pod ciężarem podtrzymywanej przez niego „głowy”. Spece dają temu 5-7 lat. Tajwańczycy są jednak pomysłowi i już stworzyli wierną kopię oryginału, która stoi w mniej obleganej, parkowej części kompleksu. Zrobili to także dlatego, że skała przyciąga rzesze turystów. Nie każdy ma czas na stanie w kolejce tylko po to, aby pstryknąć selfie z dużym kamieniem. Efekt? Trochę jak paryska Wieża Eiffla skopiowana przez Amerykanów w Las Vegas.
Drugą ciekawostką są ciemne skały o dość specyficznym wyglądzie – dla jednych to kobiece piersi, dla innych świeczniki. Skoro nazwano je Candle Rocks to chyba bliżej prawdy są ci drudzy.
Trzecią ciekawą sprawą w Yehliu jest tworzywo, z którego powstały praktycznie wszystkie formacje. Chodząc po nich mamy wrażenie stąpania po (trudny słowotwór – oksymoron) śliskim pumeksie, natomiast w dotyku skały przypominają sklejone ziarenka piasku. Coś jakby bardzo delikatny papier ścierny.
Wejście do Yehliu Geo Park jest naprawdę tanie i oscyluje wokół 10 zł (kupiliśmy przez Klook). Cena jest wręcz drastycznie niska w stosunku do walorów przyrodniczych tego miejsca. Warto nabyć bilet online, ponieważ przy kasach są długie kolejki. Parking płatny, toalety czyste i bezpłatne, rozsądna liczba straganów z jedzeniem – generalnie cywilizowane warunki tylko ludzi dużo.
Na pierwszy zgrzyt w naszej zorganizowanej wycieczce nie musieliśmy długo czekać. Przewodnik dała nam raptem 40 minut na „zapoznanie się” z atrakcjami i podziwianie przyrody. Wtedy jeszcze myśleliśmy, że to z powodu dużych dystansów między pozostałymi punktami wycieczki. Naiwniacy…
13 Layer Remains / Yin Yang Sea
Trasa z Yehliu do kolejnego przystanku wycieczki biegła w większości brzegiem Pacyfiku. Stara i opuszczona kopalnia złota spoglądała złowieszczo na dwukolorową zatokę z nie tak odległego od morza wzgórza. Stanęliśmy tutaj dosłownie na 10 minut, aby zarchiwizować okoliczności aparatami i kamerami. O ile kopalnia wyglądała dość mrocznie i mogłaby stanowić tło niejednego filmu grozy, o tyle zatoka z mieszającą się wodą z rzeki i morską to był obraz mniej spektakularny. Dopiero zmierzając w wyżej położone tereny, do Jiufen, złapaliśmy stosowną perspektywę i zobaczyliśmy tak reklamowany efekt.
Kopalnia złota miała faktycznie 18 poziomów (a nie 13 jak brzmi jej marketingowa nazwa) i została zamknięta w 1973 r. Przez długi czas uważano, że efekt zabarwionej wody w zatoce był skutkiem zanieczyszczeń uwalnianych przez lokalny przemysł wydobywczy. Naukowcy jednak zbadali próbki wody i okazało się, że uzyskuje ona nietuzinkowe zabarwienie na skutek wysokiego stężenia pierwiastka o nazwie piryt. Ten jest minerałem z gromady siarczków, a jak wiemy siarka ma wyraźnie żółte zabarwienie. Tajemnica rozwiązana.
Golden Waterfall
Kilka minut w autokarze wijącym się po serpentynach w górę i dotarliśmy do uroczego wodospadu. Technicznie był to wodospad, choć do Niagary mu daleko. Przyznać jednak należy, że prezentował się malowniczo i wzbudzał ogólny zachwyt. Obecnie wygląda na dzieło matki natury, ale prawda jest zgoła inna. Kiedy w okolicznych górach aktywnie wydobywano złoto także i tu był tunel służący górnikom do wydobywania cennego kruszcu. Swego czasu dokopano się w nim do podziemnej rzeki, a ta znajdując ujście zatopiła wyrobisko, które zapadło się tworząc efekt obserwowany do dziś. To chyba nieczęsty przykład, jak człowiek eksploatując skarby natury doprowadził do jej pozytywnego przekształcenia – lepsi turyści niż górnicy.
Wodospad nie jest zjawiskiem ciągłym, ponieważ ilość wody wcale nie jest tutaj tak duża. Udało nam się zobaczyć Golden Waterfall w idealnym momencie. Efekt jest potęgowany przez duże stężenie węgla i żelaza w wodzie, a ta barwi wszelkie skamieliny na swojej drodze. Kolorowe kamienie, zieleń otoczenia i mamy pocztówkową scenografię.
Jiufen
W tej części Tajwanu mnóstwo jest miasteczek pamiętających czasy „złotej gorączki”, które są obecnie wymarłymi reliktami przeszłości. Jiufen miało być jednym z nich, ale wyróżniało się na tle podobnych swoim unikalnym położeniem i spektakularną panoramą Pacyfiku. To je uratowało, a dokładniej zmieniło w tętniącą życiem… pułapkę na turystów.
Z powodu wysokości, widać stąd znacznie oddalony Yehliu Geo Park i jest to faktycznie niezapomniana panorama. Domy zbudowane są na zboczach i tworzą bardzo zwartą bryłę, która dla osób z brakiem orientacji w terenie jest nie lada wyzwaniem. W Jiufen można wiecznie kluczyć w gąszczu niekończących się uliczek, ścieżek, ciągów pieszych. Gps w telefonie zwariuje, a my się zagubimy. Wtedy trzeba kogoś zapytać o Jiufen Old Street. To główny trakt handlowy miasteczka i swoista oś, przy której kręci się całe życie lokalnych sklepikarzy. Ulica, a raczej uliczka, jest naprawdę długa, w pełni zadaszona (częste deszcze) i pełna turystów. Doczekaliśmy czasów, kiedy atrakcją jest komercja ubrana w przyciągającą formę. To w Jiufen działa. Ludzie tłumnie odwiedzają miasteczko, aby napić się herbaty, zrobić zakupy identyczne jak na lokalnych night market w Taipei czy zjeść dokładnie to samo, co pod swoim tajwańskim domem czy hotelem.
Co jest tutaj naprawdę fajnego? Okoliczne wzgórza są połączone siecią ścieżek trekkingowych, więc wystarczy porządne obuwie i możemy atakować szczyty. Spróbowaliśmy także specyficznych bułeczek na parze z farszem jajecznym, zielono-mięsnym i ze słodką czerwoną fasolą przypominającą czekoladę – kubki smakowe zgłupiały ale pokochały te smaki. Kulinarnym wyznacznikiem Jiufen są również słodkie, deserowe taro ball wytwarzane z rośliny o tej samej nazwie z dodatkiem np. słodkich ziemniaków czy fasoli.
Warto odwiedzić Jiufen?
Jiufen jest całkiem inne od Taipei. Jest stare. Czuć historię, choć zadeptywaną miliardem stóp turystów. Jest nawet fajne i dające się polubić gdy tylko zamkniemy oczy i wyobraźnią zobaczymy puste uliczki. Wtedy jest to mała hiszpańska mieścina w porze siesty. Otwierając oczy skupmy się na fenomenalnej przyrodzie i ukształtowaniu terenu, a z pewnością uśmiech zagości na naszych twarzach.
Wskazanie na jedną rzecz, która doprowadzała nas do szaleństwa jest proste i oczywiste – zorganizowana wycieczka. Musieliśmy trzymać się czasu i nerwowo zerkać na zegarki co kilka minut. To odbierało apetyt na zwiedzanie i przypominało o czekającym na parkingu autokarze. Z drugiej strony, to była jedyna rozsądna alternatywa dla całodziennej wycieczki do Jiufen.
Lokalne ciekawostki
Jiufen Teahouse jest najbardziej ikoniczną, ponadstuletnią budowlą miasteczka. Pijalnia herbaty nabrała znaczenia tuż po jej otwarciu w 1990 r., kiedy to stała się ulubionym miejscem tajwańskiej bohemy. Obecnie – z uwagi na malowniczą fasadę – jest ulubionym budynkiem uwiecznianym przez turystów na zdjęciach.
Według zasad feng-shui, wszelkie świątynie powinny być zwrócone frontem w stronę morza. Górnicy z Jiufen uważali jednak dokładnie odwrotnie. Chcieli aby bóstwa nie podziwiały piękna przyrody a skupiały się na ich potrzebach i wysłuchiwały próśb. Dlatego, tylko w tym regionie, budynki sakralne są w zdecydowanej większości wybudowane tyłem do Pacyfiku.
Jiufen nadaje się do zwiedzania tylko w tygodniu. Weekend to istne piekło komunikacyjne, więc nie warto tutaj się wtedy pchać. Tym bardziej, jeśli podróżujesz własnym samochodem.
Shifen Waterfall
Mieliśmy za sobą większą część dnia wypełnioną w znacznej części siedzeniem w autokarze. Do tej pory, nie licząc Yehliu Geo Park, odwiedzane miejsca podobały się nam w stopniu przyzwoitym, akceptowalnym choć nie wywoływały efektu wow. W planie pozostało miasteczko Shifen i wodospad o tej samej nazwie, który odwiedziliśmy jako pierwszy.
Na początek – zaskoczenie. Nie przygotowywaliśmy się jakoś specjalnie do tej objazdówki, więc tym bardziej przez myśl nam nie przeszło, że trafimy do najbardziej wilgotnego miejsca na Tajwanie. Region Shifen słynie z gigantycznych opadów deszczu, więc i my musieliśmy się zmierzyć z istną powodzią. Warto było. Wodospad jest oddalony od drogi o dobre 15-20 minut szybkiego marszu. Trasa nie jest wymagająca ale stanowi wyzwanie dla oszczędnych, ponieważ pełno na niej atrakcji jedzeniowo-pamiątkowych.
Główna atrakcja jest za to warta podjętego trudu – wysoka na 20 m, szeroka na 40 m tafla spienionej wody robi wrażenie. Wodospad jest największą tego rodzaju atrakcją na całej wyspie (nie licząc pomniejszych wąskich strumieni w Taroko). Majestat spadających mas wody potrafi zaczarować niejednego turystę, ale należy pozostać czujnym. W bardziej pochmurne dni (czyli prawie codziennie) wilgotność powietrza to prawdziwe 100% przez co woda dostaje się nawet tam, gdzie normalnie kurtka przeciwdeszczowa jest barierą nie do przekroczenia. Kamera i aparat szybko zaczęły się buntować. Shifen Waterfall jest dostępny z kilku wielopoziomowych tarasów, więc warto zagubić się w gąszczu ukrytych w zieleni ścieżek. Trafić możemy na balkon bez turystów i hałasu, za to z przepiękną panoramą na ten cud natury.
Shifen Old Street
Poganiani wskazówkami zegarka musieliśmy dość szybko opuścić punkty widokowe przy wodospadzie i udać się do autokaru. Ten w 5 minut przewiózł nas do miasteczka Shifen, które – dyplomatycznie ujmując – niczym specjalnym nie zachwycało. Wiedzieliśmy jednak, że przyjdzie nam się zmierzyć z kolejnym wyzwaniem komercyjnym. Wyzwaniem, o którym słyszeliśmy jeszcze o 08:40 jadąc autostradą przez Taipei.
Shifen jest znane z jednej rzeczy – papierowych lampionów puszczanych do nieba. Lampiony kosztują 15 zł za jednokolorowy i 20 zł za wielokolorowy. Umieszcza się na nich życzenia, które w ten sposób są dostarczane do organów decyzyjnych w niebiosach. Faktem jest jednak, że wznoszą się na 200-300 m i po wypaleniu nafty opadają na dość rozległym terenie. Zbierane są tylko te, które leżą w bardziej dostępnych miejscach. Przy całej sympatii do nieskazitelnej czystości Tajwanu akurat ta atrakcja turystyczna wypadła blado, ponieważ widzieliśmy setki rozpadających się lampionów na drzewach czy brzegach rzeki. Skala jest poważna, bowiem mówimy o tysiącach lampionów puszczanych w niebo codziennie.
Nie kupiliśmy lampionu. Wystarczyły nam obserwacje jak robią to inni. Smaczku dodaje fakt, że owe gadżety dla turystów puszcza się z uliczki, której środkiem biegną tory kolejowe. Byliśmy świadkami dwóch składów pociągów przejeżdżających Shifen Old Street i zaciekawieni tym faktem podążyliśmy w poszukiwaniu stacji kolejowej. Znaleźliśmy ją niedaleko centrum zamieszania, a przy niej fantastyczny wiszący most! Shifen rozdziela rzeka Keelung (ta sama, która tworzy niedaleko wodospad), więc lokalne władze wybudowały pieszą przeprawę ułatwiającą mieszkańcom komunikację. Most jest szeroki „na cztery osoby”, całkiem długi i sam w sobie piękny. Z pewnością warto nim się przejść.
Poza tym w Shifen nie ma nic więcej. Tak, jest to upudrowana atrakcja turystyczna, niespotykana nigdzie indziej. Czy warto byłoby poświęcić cały dzień na dotarcie tutaj z Taipei. Nie. Kolejny punkt zdobyła więc nasza zorganizowana wycieczka, mająca Shifen w planie na 1,5 godz. Ależ byliśmy źli 🙂
Kilka słów o lampionach
Kolor lampionu ma znaczenie. Czerwony dotyczy dobrego zdrowia, długiego życia i bezpieczeństwa. Żółty bogactwa i pieniędzy, a niebieski sukcesu w biznesie, awansu i dobrobytu. Pomarańczowy odpowiada za dobre małżeństwo, dzieci i miłość. Jest jeszcze kilka innych kolorów, których niestety nie rozszyfrowaliśmy.
Każda tradycja ma swoją legendę. W XIX wieku tereny Shifen były często rabowane przez zgraje złodziei. Przy kolejnym napadzie mieszkańcy schronili się nieopodal w górach, ale w miasteczku pozostał jeden z nich. Kiedy zagrożenie minęło nasz bezimienny bohater wypuścił lampion informując pozostałych, że mogą wracać do domów.
Są także tradycje mające nawet dwie legendy. Ta sięga II-III w., kiedy Tajwan był areną walk ścierających się rodów z obecnej Japonii i Chin. Wieść gminna niesie, że w kotlinie został okrążony przez wrogie wojska chiński polityk i wojskowy Kong Ming wraz ze swoją przyboczną gwardią. Nasz dzielny bohater błysnął intelektem i wypuścił lampion z informacją dla swoich wojsk stacjonujących po drugiej stronie gór. Oczywiście ta historia ma szczęśliwy koniec, bo jakby inaczej być mogło.
W Shifen w 2000 r. wypuszczono także największy lampion w historii świata, wpisany oficjalnie na listę Guinessa. Mierzył on prawie 19 m wysokości, mając w najszerszym obwodzie ponad 10 m. Zdarzenie było transmitowane przez telewizję do 60 krajów świata i wpisywało się w ogólnoświatowe obchody milenijne.
Było fajnie?
Odpowiedź nie jest taka oczywista i ma słodko-gorzki smak. Najprościej będzie chyba wypunktować nasze spostrzeżenia:
- Wycieczka trwała ponad 12 godzin – za tą cenę naprawdę warto;
- Przemieszczaliśmy się klimatyzowanym, komfortowym autokarem na 30 os.;
- Świetna pani przewodnik udzielająca precyzyjnych informacji;
- Odwiedziliśmy w jeden dzień miejsca, na które musielibyśmy przeznaczyć kilka dni i znacznie więcej pieniędzy;
- Zbyt dużo czasu poświęcaliśmy atrakcjom komercyjnym kosztem prawdziwych perełek przyrody;
- Już wiemy, że nie dla nas są wszelkie zorganizowane wyjazdy, gdzie rządzi zegarek a turyści są naganiani lokalnym handlarzom;
- Wycieczka była kompromisem pomiędzy czasem, kosztami i transportem;
Mimo to, będąc na Tajwanie warto skopiować nasz szlak. Tak naprawdę ta część świata jest zupełnie inna od tego, co mamy w Europie i choćby dlatego warto wpaść do Yehliu, Jiufen czy Shifen. Pani przewodnik zapytała nas, dlaczego przyjechaliśmy na Tajwan, skoro niedaleko mamy Hong Kong, Koreę czy Japonię, a więc znacznie popularniejsze destynacje. Kierowała nami chęć poznania lokalnej przyrody i kultury. Przyrodę mają piękną i dbają o nią. Kultura niestety tonie w zalewie turystów „kontynentalnych” (tak Tajwańczycy nazywają Chińczyków) i przegrywa walkę z postępem, technologią… i polityką.
Cały dzień kosztował nas ok. 382 zł (2 dorosłych + 1 dziecko). Wycieczka – 269,50 zł (70 %), jedzenie – 50 zł (13 %), bilety do Yehliu Geo Park – 29 zł (8 %), metro/autobus – 23 zł (6 %), inne – 10,1 zł (3 %).