Kraj będący często zwykłą trasą tranzytową do Grecji ma wiele atutów, aby w nim dłużej zostać. Mimo wielu niedociągnięć czy braków w turystycznej infrastrukturze to właśnie Albania mniej znana skradła nasze serca. Cóż niezwykłego w kolejnym kurorcie nad morzem, gdy nieopodal błyszczą omijane przez turystów perełki. Kilka z nich odwiedziliśmy i tak, są fajne.
Góry Przeklęte i Tamare
To był cel naszej podróży tego samego dnia, kiedy odwiedziliśmy Szkodrę i most Mesi. Tak naprawdę nie mieliśmy konkretnego miejsca w górach, do którego mieliśmy dotrzeć. Chcieliśmy po raz kolejny napatrzeć się na majestat i piękno albańskiej przyrody i potwierdzić przysłowie, że nie cel ale droga do niego potrafi być piękna. Po kilku wcześniejszych dniach wiedzieliśmy już, że północna Albania jest co najmniej tak samo atrakcyjna jak południe kraju.
Droga SH20 ze Szkodry do Tamare to raptem ok. 65 km, jednak górski teren skutecznie ogranicza możliwość szybkiego przemieszczania się między kolejnymi przełęczami. Na szczęście jakość nawierzchni jest tutaj fantastyczna, a widoki wręcz proszą o powolną jazdę. Północna Albania wreszcie odkryła tutaj przed nami swój górski skarb, którym jest dolina Rrapsh, a dokładniej zlokalizowana tu serpentyna. Ta do złudzenia przypomina swój włoski odpowiednik w Alpach – górską drogę Stelvio. Oczywiście zatrzymaliśmy się na chyba jedynym bezpiecznym i rozległym parkingu na zakręcie, z przefantastycznym widokiem. Obok nas przystanęła także grupka motocyklistów – słychać było język włoski, czeski i polski. Ci ostatni powiedzieli nam, że tak spektakularnych krajobrazów nie widzieli jak dotąd nigdzie na Bałkanach Zachodnich. Uwierzyliśmy w ciemno.
Tamare, do której w końcu dotarliśmy, to senne miasteczko czekające na turystów. Tych spotkaliśmy może 3-4, więc nic nie zakłócało rytmu życia lokalnych mieszkańców. Prawdziwy sielankowy koniec świata z krowami na drodze, mizernym zasięgiem telefonu i ośnieżonymi szczytami w tle. Restauracje, choć otwarte, nie miały menu więc dogadywaliśmy się na migi (ceny znośne). Oprócz widoków nic więcej tu nie ma, ale warto pospacerować i odpocząć.
Jezioro Koman
Będzie brutalnie szczerze – największa porażka i rozczarowanie wyjazdu. Szczegóły? Droga SH25 to bardzo długi odcinek kiepskiej nawierzchni, zmuszającej do nienaturalnie powolnej jazdy. Krajobraz jest co chwila szpecony słupami wysokiego napięcia, a samo jezioro… cóż. Nie znaleźliśmy nigdzie informacji, że u celu naszej podróży znajduje się sztuczny zalew i elektrownia wodna! Precyzując, nie chcieliśmy skorzystać z promu pływającego kilka razy w ciągu dnia po akwenie, a jedynie dotrzeć do jeziora. To był błąd i nie popełnijcie go. W zamian spróbujcie szczęścia z drugiej strony, od miejscowości Dushaj.
W samej miejscowości Koman natknęliśmy się na ochroniarza wspomnianej elektrowni, który po wymianie kilku zdań zaproponował nam, że bezpłatnie (!) pozwoli na przejazd tunelem do nabrzeża i kilka minut na zdjęcia. Skorzystaliśmy z zaproszenia, ale niesmak pozostał. Cały dzień w plecy… choć z drugiej strony nie zobaczylibyśmy przepięknej doliny rzeki Drin i szafiru jej wody.
Park Narodowy Ulza
Często bywa tak, że szukamy piękna daleko nie zauważając tego, co mamy pod nosem. Tak było w tym przypadku. Północna Albania ma tyle do zaoferowania, że łatwo przeoczyć co ciekawsze miejscówki, ale byliśmy zdeterminowani zetrzeć złe wrażenie po wycieczce do Koman. Został nam jeden dzień do powrotu i nie chcieliśmy już głębokiej eksploracji interioru. Padło na po sąsiedzku położony Park Narodowy Ulza.
Wzdłuż drogi SH6 jest bardzo wiele miejsc poboru wody. W paru przypadkach widzieliśmy rury wychodzące ze skał, ale w większości ludzie nabierali wodę wprost z niewielkich wodospadów/potoków. Wskazuje to na wysoką czystość źródeł.
Byliśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni, a nawet przytłoczeni pięknem tego kawałka Albanii. Droga OK, przyroda i widoki OK, mało cywilizacji, mało turystów. Bajka! Dotarliśmy do mniej więcej połowy trasy uznając, że czas na relaks. W ten sposób odwiedziliśmy chyba najfajniejszą knajpę całego wyjazdu – Malci Brothers (mówią trochę po polsku).
To nie tylko restauracja/bar, ale także kemping i gospodarstwo rolne położone tuż przy (a jakże) tamie, z niewielką plażą i genialną wręcz lokalną, tanią kuchnią. Do obiadu towarzyszyły nam kaczki i gęsi, które łakomym okiem spoglądały na zastawiony stół. Oczywiście było dokarmiane, a jakże 🙂 Nasze oczy również miały orgię, ponieważ wybraliśmy zacieniony stolik tuż nad wodą. Aż chciało się do niej wskoczyć!
Co jeszcze warto odwiedzić
W internecie można znaleźć wiele opisów ciekawych miejsc w Albanii, choć często brakuje w nich informacji dotyczących kwestii bardziej przyziemnych jak choćby ilości turystów na miejscu czy opisu stopnia trudności w dotarciu. Poniższa krótka lista zawiera miejscówki, do których dotarliśmy zwykłym samochodem. Nie zastaliśmy tam tłumów, a same atrakcje były mało lub średnio wymagające w kontekście wysiłku fizycznego – ot, dla każdego. Niekoniecznie specjalnie polecamy jechać do wszystkich, ale będąc nieopodal grzechem byłoby nie zatrzymać się choćby na moment w:
- Finiq – wykopaliska archeologiczne nieopodal Sarandy;
- Kanion Langarica – siarkowe termy z widokiem na ośnieżone góry (bezpłatnie);
- Zamek w Kelcyra – ruiny na zboczu góry, bajeczne widoki meandrującej rzeki Vjose;
- Przylądek Rodonit – zamek Skanderberga (zniszczony) i fantastyczne klify nad Adriatykiem;
- Bar Murati – cudowna lokalna i prosta kuchnia tuż przy moście Mesi (na każdą kieszeń);
- Libohova – mała wioska niedaleko Sarandy z ruinami zamku na… prywatnej posesji z kurami.
Albania mniej znana
Czy warto zboczyć z wydeptanego szlaku? Oczywiście! Ta maksyma jest chyba wiecznie aktualna. Nie szkodzi, że do niektórych miejsc dotarliśmy nieco przypadkowo, ponieważ liczy się efekt. Albania mniej znana nie uderza po oczach spektakularnymi wodotryskami turystycznymi. Nie wabi do siebie mas szukających krótkiej i prostej rozrywki. Jest trochę jak wytrawne wino – nie każdy lubi, ale warto spróbować i wyrobić własne zdanie.